2008-06-07

Podróż Kolory Krymu

Opisywane miejsca: Polska, Ukraina (1887 km)
Typ: Album z opisami

Opis: Opis podróży na Krym, którą odbyłem w 2002 r.

czwartek,01.08
Podróż na Krym rozpoczęła się b.b.b. niedobrze - od 100-minutowego opóźnienia pociągu z Leszna. Nie miałem więc szansy zdążyć na pociąg relacji Wrocław-Przemyśl. Podjąłem więc szybką decyzję i poprosiłem Macieja o podwiezienie do Wrocławia. Po godzinie szaleńczej jazdy znalazłem się na 3 minuty przed odjazdem na dworcu głównym PKP. Zdążyłem. Trafiłem do przedziału z 'problematyczną Busią', która zawaliła gratami wszystkie dostępne półki w przedziale i wrzeszczała, 'miejsca niet'. No ale od czego jestem planistą? Zaraz graty poszły na jedną stronę i miejsc się zrobiło. Godzinę później znalazłem jeszcze miejsce dla plecaka Joli, he he.
Pociąg do Symferopola
Bez większych przeszkód dotarliśmy do Przemyśla, a stamtąd błyskawicznie z ruskim szoferem do Lwowa. W życiu nie widziałem gorszego bajzlu na drogach niż we Lwowie-dziury, koleiny, brak przejść dla pieszych, parkowanie na środku jezdni - szok. Za to dworzec główny prezentuje się b. okazale. No i czyściutki, pachnący - miłe zaskoczenie. W kasie miła (?) pani zawzięcie oglądała paznokcie i na nasze nieśmiałe pytanie o bilet wskazała tabliczkę, na której było napisane , że ona ma teraz 10 minut dla siebie. Po 10 minutach zmieniła tabliczkę na inną, ale dopiero po kolejnych kilku zwróciła na nas uwagę. Biletów oczywiście NIE BYŁO. Stanęliśmy więc przed wizją albo późniejszego wyjazdu, albo zakombinowania z konduktorem jak radzono w przewodniku (małego skauta, he he). Poszliśmy więc na peron, wspomogłem biedaka 4 złotymi i poczekaliśmy na pociąg. Kiedy już to się stało zagadnęliśmy obsługę o wolne miejsca. "A dlaczego wy, poliaki, na Mazury nie jedziecie?" - uprzejmie nas zapytano. Cudowny żart. Poliaki koniecznie jednak chciały dostać się do pociągu, więc po chwili za 80hr wleźliśmy do środka i miła pani zamknęła nas w swoim służbowym kantorku. Spoko - jedno łóżeczko, okienko, dywanik. Od biedy dałoby się wytrzymać. Po kilkunastu minutach pani wróciła i radośnie nam zakomunikowała, że cena wzrosła o kolejne 20hr dla 'kierownika pociągu'. Ha, zdziercy podli. Tak to się umawiają - za mało widać w dupę zgarnęli pod Beresteczkiem. Zgodziliśmy się bo i co mieliśmy zrobić? Przy okazji przeniosła nas do jakiejś maszynowni w sąsiedztwie kibla, też z jednym łóżkiem (tak zresztą zasyfiałym, że zużyłem jakieś dwie szmaty zanim je doprowadziłem do jako takiego użytku) i siedzonkiem. W tej chwili czeka mnie wizja spędzenia nocy na rzeczonym siedzonku, bo na ziemi za żadne skarby bym nie spał. W ogóle to syf straszny jest, ale nikomu o nie przeszkadza. Widać to normalne. No i spędzimy tutaj jakieś 30h jeszcze zaledwie, he he. Najważniejsze jednak, że JEDZIEMY NA KRYM.
Wieczorek
Podróż trwa. Mijane miejscowości sprawiają przygnębiające wrażenie - opuszczone, zdewastowane zakłady, niedokończone bloki mieszkalne, jakieś dźwigi i suwnice. I pierwsze kolory: te śmieszne małe domki pomalowane na pomarańcz z obowiązkowo błękitnymi oknami. Później dowiedzieliśmy się, że kolor błękitny to kolor cerkwi.
Zatrzymaliśmy się na dłużej na jakiejś stacji i od razu na peronie zaroiło się od babuszek z jedzonkiem i napitkami. Nabyłem więc drogą kupna piwko i porcję REWELACYJNYCH pierożków z kapustą. Tanie jak barszcz - wszystkiego 3.5hr. Dla mnie bomba.
  • Na dworcu w Lwowie
Piątek, 02.08
Obudziły mnie pielgrzymki do kibelka. Oznaczało to, że znakomita większość pasażerów już się wyspała (7 rano). Godzinę później w naszej maszynowni zrobiło się tłoczno, kiedy pani pieriewod zaczęła przygotowywać herbatę dla wszystkich. Biedna Jola usiłowała spać, ale chyba tylko udawała bo ludków było co niemiara. Acha, przewodniki straszyły karaluchami, ale spacyfikowałem zaledwie jednego. Więcej nie było (?). Do Symferopola dojechaliśmy zgodnie z planem i po krótkim spacerze udało nam się spotkać naszą współtowarzyszkę dalszej podróży - Ewę. Ustaliliśmy plan podróży i wynajętym samochodem ruszyliśmy do Sudaku (20$ / 100km). Facet podrzucił nas od razu w pobliże plaży, gdzie zazyliśmy pierwszej kąpieli w Morzu Czarnym. Ech, jak fajnie było z siebie zmyć cały brud z pociągu... Po kąpieli czas był najwyższy znaleźć nocleg - tu fachowcem była Ewa. Tragowała się o każdego dolara i dzięki niej ominęliśmy norę za 5$ od głowy, zamieniając ją na przyzwoity pokój za 3$. Mając w pamięci kibel z pociągu zaraz zapytałem o to haziajkę (gospodyni z licznymi brakami w uzębieniu). No i haziajka pokazała mi gustowny kibleke z białej cegiełki, którego centralnym punktem była wbetonowana ceramiczna podstawa na stopy z dziurą umieszczoną anatomicznie. Babka zobaczyła moją minę i zapytała, czy coś mi się nie podoba. Uprzejmie zapewniłem, że wsio charaszo. I faktycznie tak było dopóki nie musiałem skorzystać z tego przybytku - mój tyłek buntował się i odmawiał współpracy. W końcu jednak przełamał się i było super :-) Nici tylko z czytania gazety, bo nogi to sztywne były po 3 minutach. Będąc niejako 'przy temacie': zużytego papieru NIE WYRZUCA SIĘ do kibelka, tylko do pojemniczka obok... Obrzydliwość. I dowiedziałem się o tym, przypadkiem po 2 dniach.
Sobota, 03.08
Rano poszliśmy z Ewą wykąpać się w morzu, zjedliśmy jakieś dziwne placki sprzedawane przez niezmordowane babuszki i po śniadaniu - dawaj w Krym! Na pierwszy ogień poszła genueńska twierdza w Sudaku. Konsternacja przy bramie, bo trzeba uiścić wjazd - tubylcy 5hr, inostrancy - 10hr, +5hr za aparat fotograficzny. Zwymyślaliśmy po polsku cały ten ukraiński system i kupiliśmy bilety dla tubylców. W bramie bileterzy mieli jakieś wątpliwości co do naszej narodowości, bo wyglądaliśmy bardziej na kosmitów niż Ukraińców, ale... weszliśmy. I za aparaty nie zapłaciliśmy obiecując, że żadnych zdjęć nie będziemy robić. No i tak dostaliśmy się na teren twierdzy - prawie 20 hektarów. Tam po raz pierwszy spotkaliśmy niewielkie grupki rodaków. Co do zdjęć to owszem, kilka zrobiliśmy. Okolice twierdzy (pod murami) to jeden wielki śmietnik - wszędzie puste butelki, papiery i inne śmieci. Za oglądanie czegoś takiego 10hr?! Z Sudaku wyszliśmy na szosę do Nowego Świata - centrum produkcji najlepszych krymskich win. Na dzikiej plaży, w pobliżu jakiejś niedokończonej sowieckiej budowli wykąpaliśmy się i poszliśmy coś zjeść. Za obiad wystarczył nam 5kg arbuz i melon. Później spotkaliśmy pewną miłą parę z Polski i podzczas rozmowy z nimi doszło do pierwszej scysji pomiędzy Ewą i Jolą. Poszło o wyjazd do Sewastopola - Ewa strasznie napalała się na to, a Jola starała się ją uspokoić mówiąc, żeby się tak nie ekscytowała. No i wybuchła sprzeczka. Udało się ją jednak w miarę szybko załagodzić. Umówiliśmy się z Polakami na wspólne wypicie butelki wina wieczorem na plaży w Sudaku i ruszylismy pieszkom z powrotem. Cholernie chciałem wejść na najwyższy szczyt w tej okolicy - Sokół. Fantastyczny kawał skały. Późno już jednak trochę było, Ewę bolały stopy i poparzone od słońca nogi. Cóż, objadłem się smakiem. Wieczorem Ewa całkiem się rozkleiła i skończyła w łóżku z gorączką. Gospodyni koleżanki leczyła ją jakimiś mazidłami, a ja z Jolą poszliśmy na umówione spotkanie z poznanymi wcześniej Polakami.
  • Widok na twierdzę Sudak
niedziela, 04.08
Ten dzień zaczął się źle. Bardzo źle nawet. Zaczęło się od eskalacji na dworcu PKS, gdzie cheliśmy wziąć samochód do Ałuszty. Ewa kategorycznie odmówiła wyjazdu za 40hr. Po krótkich pertraktacjach wsiedliśmy do auta i pojechaliśmy do Rybacze - ze 20km od Ałuszty. Tam, po półgodzinnym oczekiwaniu złapaliśmy marszrutkę do Ałuszty, gdzie rozegrał się dalszy ciąg dramatu. Jakaś polska babcia wzięła nas na kwaterę i podczas drogi odbyliśmy przykrą dla wszystkich rozmowę o naszych relacjach. Ta rozmowa była na tyle niesympatyczna, że babcia w pewnym momencie odwróciła się na pięcie i zostawiła nas samych. Wyjaśnialiśmy sobie po drodze jeszze różne sprawy, poszliśmy nad morze i tam, po kolejnej sprzeczce, rozstaliśmy się definitywnie z Ewą. Znaleźliśmy z Jolą nocleg 5km od Ałuszty, w Izobilnoje u sympatycznej rodzinki. Zdecydowaliśmy się zostać tam 3 dni (1$ za dzień).
poniedziałek, 05.08
Raniutko wstaliśmy, szybko coś zjedliśmy i ruszyliśmy na Czatyr-Dach. Ech, górka naprawdę imponująca. Oczywiścnie nie mieliśmy ani kompasu, ani mapy, a jak wiadomo o szlakach turystycznych to można sobie na Ukrainie pomarzyć. Drogę pokazała nam uczynna babuszka, która kazał nam 'iść prosto wzdłuż stalowej rury, za jakimś drzewem skręcić, ominąć kopczyk kamieni i już będziemy na miejscu'. Proste, prawda? Tak więc spokojnie ruszyliśmy sobie w las, maszerując dróżkami, który pięły się pod górę i po ponad dwóch godzinach stanęliśmy u stóp góry. Wybraliśmy sobie jakieś podejście i po kolejnej godzinie byliśmy prawie na szczycie. I wtedy zobaczyliśmy chmury. CHMURY. 10 minut później siedzieliśmy w małej kotlince pod krzakiem zalewani falami gradu i deszczu, ubrani wyłącznie w krótkie spodnie i koszulki. Koszule z długimi rękawami staraliśmy się trzymać jak najbliżej ciała, żeby były w miarę suche. Po pół godziny walenia gromów i deszczu, mokrzy, zziębnięci, zrezygnowaliśmy ze zdobycia szczytu i poszliśmy w dół. Tym razem wybraliśmy widoczną ścieżkę i zgnojeni, wielokrotnie jeszcze zmoczenie, trafiliśmy z powrotem do wsi. Tam w sklepie kupiliśmy sobie piwko i obserwowaliśmy jak pani ekspedientka rachuje na wielkim liczydle, które stało obok kasy fiskalnej (elektronicznej). Nasza gospodyni załamała się jak jej opowiedzieliśmy o naszych przygodach, a że akurat towarzystwo siedziało przy wódeczce, więc i my zostaliśmy zaproszeni. Tak spędziliśmy 4h pijąc uzbecką 20-letnią wódkę, zakąszając wędzoną rybą i gadając o różnych rzeczach. Bo jak się okazało każdy z tych ludzi był wielokrotnie w Polsce - najczęściej w wojsku i na handlu.
Potwierdziłem też swoją obserwację, że kolejnym kolorem Krymu jest złoty - kolor słońca oraz tubylczych zębów.
  • Odpoczynek w pobliżu szczytu
wtorek, 06.08
Mając w pamięci poprzedni dzień odpuściliśmy sobie wypad na Dżemerdżi i pojechaliśmy nad wodospad Dżur-Dżur. Ponad 2h czekaliśmy na jakiś transport a i tak ostatnie 8km musieliśmy pokonać per pedes. Mniej więcej na trzecim kilometrze oczywiście złapała nas burza, ale tym razem usadowliśmy się pod gruszą z parasolem. Żartowaliśmy, że większosć naszego pobytu spędzimy siedząc pod różnymi krzakami i moknąc. Deszcz popadał i przestał, po chwili złapaliśmy ciężarówkę do wsi i stamtąd już ostatni kilometr do wodospadu przeszliśmy pieszo. A sam wodospad - czaderski. Warto było to wszystko przeżyć dla tych 20 minut spędzonych na brzegu. Wróciliśmy sobie do wioseczki i widząc 'Łaza' wskoczyliśmy na przyczepę. A Łaz... pojechał z powrotem nad wodospad!!! Udało nam się tylko zwiać i nie zapłacić hrywny za kurs. Znowu wróciliśmy do wsi i stamta po kilkunastu minutach innym Łazem na główną drogę do Ałuszty. Posiedzieliśmy nad morzem, a póxniej lapalismy transport do miasta. Zabrał nas stopem jakiś sympatyczny gościu i tak nam minął dzień.
Środa, 07.08
Raniutko wypadliśmy z Izobilnoje do Ałuszty. Z 1.5h czekaliśmy na autobus do Jałty, a stamtąd do Ałupki. Masę czasu straciliśmy na szukanie noclegu, bo Ałupka to kurort sanatoryjny. W końcu zaczepiliśmy się w małej altance z jednym łóżkiem (4$ od osoby) i resztę dnia spędziliśmy na spacerku po fantastycznym parku, w którym znajduje się pałac Woroncowa. No i zjedliśmy porządną ciepłą kolację - czeburieki i pielmieni (polecam!).
  • Pałac Woroncowa w Ałupce
Czwartek, 08.09
Za cel obraliśmy sobie oddalone o jakieś 8km Jaskółcze Gniazdo, czyli zamek wybudowany na skale przez jakiegoś bakijskiego magnata naftowego. Tradycyjnie już bilety były dla tubylców i obcych. No, jakie bilety kupiliśmy? :o) Później oczywiście lunął deszcz i tak sobie padał ze 3h. W sklepie zauważyliśmy pasztet mazowiecki. Z głodu nie umrzemy.
piątek, 09.08
Aj-Pietri - pojechaliśmy kolejką na górę, przygotowani na deszcze. Na szczęście nie padało i widok ze szczytu był niesamowity. Poza tym niedostępny ze strony Ałupki szczyt okazał się być wielkim piknikiem z drugiej strony. Pełno aut, busów, wszędzie zapach grilla. Majówka na całego. Nie chciało nam się szukać pieszej drogi powrotnej więc postanowiliśmy zjechać kolejką. Nie odstraszyła nas kolimetrowa kolejka, w której mogliśmy doświadczyć ukraińskiej (nie)uprzejmości, a właściwie to zwykłego chamstwa. Do wagonika wchodiz 30 osób, ale do drzwi pcha się całe 150. Wszyscy chcą wejść jednocześnie. Chamstwo na maxa. Tekstem dnia dnia była odzywka dresa: "zakrojtie ryło" - skierowana do jednej turystki z plecakiem, która starała się jakoś utrzymać w kolejce mimo gigantycznego ekwipunku. Po południu (po odczekaniu zwyczajowego już deszczu) pomaszerowaliśmy do Simeizu. Taki spacerek z 5-6 km. Miałem okazję po raz ostatni wykąpać się w morzu.
  • Widok z Aj-Pietri
sobota, 10.08
Wycieczka do Sewastopola. Do obejrzenia była tu Flota Czarnomorska i Cherson Taurydzki. Zaliczyliśmy jedno i drugie plus nadprogramowo centralny rynek (rewelka) i zapuszczony żydowski cmentarz. Z tym cmentarzem to w ogóle historia była, bo znaleźliśmy go przy trasie trolejbusa, 15 minut od centrum miasta. Cmentarz był całkiem spory i totalnie zniszczony przez miejscowych chlorów. Tzn wcześniej załatwili go zapewne ludzie radzieccy, a obecnie dokańczają ich dzieło pijaczki i narkomani. Do Chersonu to też robiliśmy 2 podejścia trolejbusem i ze dwa kolejne pieszo. W końcu jednak dotarliśmy. Jak zwykle orżnęliśmy ukraiński kapitalizm na biletach (5hr) i na aparatach (schowane w plecaku). W sumie wycieczka nad wyraz udana
  • Mój ulubiony kwas!
  • Port w Sewastopolu
  • Chersonez

niedziela, 11.08
Rano ruszyliśmy do Jałty a stamtąd trolejbusem do Symferopola (80km). Celem naszej wyprawy był Bakczysaraj. Z Symferopola dostaliśmy się do Bakczysaraju elektriczką, czyli takim lokalnym pociągiem - całkiem fajnie. W pociągu klimatycznie, busie z zakupami, facet z harmonią... Sam Bakczysaraj mile nas zaskoczył - niewielka mieścina, żadnych blokowisk, itp. atrakcji. Nocleg dostaliśmy w turbazie za 3$. Zjedliśmy sobie w knajpie rewelacyjną kolację zaprawioną piwkiem, pożarliśmy arbuza i gapiliśmy się cały wieczór na góry. A w nocy... w nocy mieszanka piwno-czeburiekowo-arbuzowa starała się jak najszybciej opuścić mój organizm. Całe szczęście, że wykorzystując właściwie otwory, he he. Przypominam, że ubikacje również były 'na narciarza'.

poniedziałek, 12.08
Dzisiaj zaliczyliśmy Uspienskij Monastyr (klasztor wykuty w skale - cały czas czynny) i Czufut-Kale (skalne miasto). Upał był jak jasna cholera, ale wart było wspinać się żeby zobaczyć to skalne miasto. W koncu trochę się opaliłem, bo na niebie w końcu nie było chmur. Klęską zakończyła się próba zmiany filmu w aparacie (świeżutko kupionym) - na śmierć zapomniałem jak się to robi i po kilkunastu eksperymentach coś w aparacie chrupnęło. Przestałem się nim zajmować i położyłem krzyżyk na maszynce i filmie.

wtorek, 13.08
To miał być dzień przeznaczony na zaliczenie reszty skalnych miast, ale że od rana padało więc siedzieliśmy do 11 w domku. Kiedy się w końcu przejaśniło ruszyliśmy na przechadzkę po okolicznych górach, czego nie żałowaliśmy, bo widoki były rewelacyjne. Znowu udało nam się 'odkryć' zapuszczony, dwuchsetletni cmentarz, gdzie nagrobki były opisane greką. Super. Wieczorem popijaliśmy piwko, kiedy odezwał się do nas pewien jegomość, który jak twierdził jest jednym z potomków marszałka Piłsudskiego. W sumie ciekawy facet, który mieszkał m.in. w Irkucku, na Kołymie i w Kazachstanie. Później doszli do nas znajomi Polacy i wspólnie już piwkowaliśmy wymieniając się opowieściami

  • Pałac chanów
środa, 14.08
Udało nam się nie wpaść na żadnych upierdliwych gliniarzy, ale za to wpadliśmy na kawę do Mc Donaldsa w Symferopolu. A jeszcze w Bakczysaraju wpadłem do kibelka na dworcu, który to kibelek będzie mi się śnił po nocach jeszcze długo. To trzeba (?) zobaczyć.
Później już tylko 'zaokrętowanie się' w pociągu i ruszyliśmy do Lwowa. Przedział dzieliliśmy z całkiem atrakcyjną młodą Rosjanką, która jednak po pół godziny zamieniła się na szczęśliwą rodzinkę z małym synkiem o blond włoskach i diabolicznym spojrzeniu. Przez kolejne 30h blondasek sprowadził w okolice naszego przedziału poznanych kolesiów i miałem wrażenie, że jadę w wagonie przedszkolnym. Gu gugu gu.....

czwartek, 15.08
Lwów jest piękny. Nie udaje nam się jedynie z niego wydostać, bo autobusy raczą nie kursować. W końcu załapaliśmy się na kurs do Rzeszowa i za ostatnie hrywny kupiliśmy bilety. Tzn najpierw kupiliśmy jeden bilet, a pani z okienka poinformowała nas, że nie ma już więcej miejsc. Śmieszna sprawa, bo autobus był praktycznie pusty na peronie. Podzieliliśmy się z panią tą informacją, ta wyraziła uprzejme zdziwienie, ale wykonała jeden telefon i bilet się wydrukował. Później już tylko 3,5h czekania na granicy i powitała nas III Najjaśniejsza. Celnicy na szczęście nie chcieli zaglądać do naszych precyzyjnie spakowanych plecaków. Ok. 1 w nocy autobus wywalił nas niedaleko dworca. Wśród smrodu szczyn i rzygowin oraz towarzystwie mocno podejrzanym kupiliśmy bilety i cali szczęśliwi opuściliśmy Rzeszów. I pomyśleć, że kiedy wyjeżdżałem na Ukrainę byłem przekonany, że tak wyglądają ICH dworce... Cała powrotna podróż zajęła mi 51h.

Zaloguj się, aby skomentować tę podróż

Komentarze

  1. pt.janicki
    pt.janicki (05.04.2017 20:51)
    ...qrcze, trochę, a nawet bardzo Krym się od Polski oddalił! ... :-( ...